Porzuć etat, załóż firmę

\

Polakom korporacyjny kierat pasuje. Na cudzy rachunek pracuje 16 mln z nas, z czego milion – na dwóch etatach. Własny biznes mają niecałe 2 mln rodaków, ale jeśli wyłączyć samozatrudnionych (bo przecież w wielu przypadkach to po prostu sposób na ominięcie wysokich składek na ZUS, a samozatrudnieni pracują biurko w biurko i na takich samych warunkach jak ich koledzy na etacie), to mianem przedsiębiorcy można będzie określić najwyżej nieco ponad połowę z nich. Praca u kogoś utożsamiana jest z bezpieczeństwem i gwarancją stałych zarobków. Problem w tym, że takie wyobrażenie etatu ma się nijak do rzeczywistości. To właśnie porzucenie pracy u kogoś na rzecz własnej firmy może dać szanse nie tylko na większe zarobki, ale i zawodową stabilność.

Pozory bezpieczeństwa

Nawet jeśli budzą się w nas przedsiębiorcze zapędy, to często przed rezygnacją z etatu powstrzymuje nas cała masa obaw i przyzwyczajeń. Każdy chce być bogatym i niezależnym, ale kto chciałby zamienić bezpieczną posadkę na niepewne „jutro” własnej firmy? Większość przedsiębiorczych planów dusi się w zarodku właśnie z powodu strachu przed ryzykiem. Zwłaszcza gdy na karku kredyt i rodzina. Czy słusznie? Przecież osoba, która posiada duży kredyt mieszkaniowy i pracuje na etacie de facto jest tak samo narażona na stratę (w przypadku utraty pracy), jak i przedsiębiorca, którego firma splajtuje.

– Ale przedsiębiorca może szybko zakończyć działalność przynoszącą straty, a kredyt mieszkaniowy trzeba spłacać. Ponadto pracując na etacie, nie ma się korzyści, które są udziałem przedsiębiorcy, czyli wysokich zysków, gdy biznes wypali. Z tych powodów większość zadłużonych osób pracujących na etacie nigdy nie dorobi się dużych pieniędzy. Za to w czasach recesji grozi im bankructwo. Zdecydowanie lepiej wynająć mniejsze mieszkanie i uruchomić własny biznes – uważa ekonomista Krzysztof Rybiński.

Kryzys położył kres dotychczasowemu porządkowi na rynku pracy. Firmy, które wydawały się wieczne, zachwiały się, a stanowiska i zawody, uznawane wcześniej za nietykalne, przestały oferować dotychczasową stabilność. Doszło do sytuacji, w której etat przestał był ostoją bezpieczeństwa.

Ucieczka na wyspy

U zarania większości biznesowych przygód leży skrywana przez laty potrzeba niezależności. Dawid Matysiak już jako osiemnastolatek zatrudnił się w sieci Carrefour, gdzie w cztery lata pokonał drogę od szeregowego pracownika do kierownika. Później migrował między kolejnymi firmami z branży handlowej, by w końcu znów trafić do hipermarketu. Tam wytrzymał półtora roku.

– Nie chciałem być już przez nikogo nadzorowany ani komukolwiek się tłumaczyć. Uznałem, że jedyną drogą do uniezależnienia jest własna firma – wspomina Matysiak.

Najpierw próbował sił w e-biznesie, ale jego pierwszy portal przepadł w odmętach sieci. Potem przyszła pora na handel zapalniczkami – również bez sukcesów. Strzałem w dziesiątkę okazał się dopiero handel odżywkami i suplementami diety. Olśnienie przyszło podczas urlopu w Barcelonie. Tam Dawid Matysiak wraz z narzeczoną dostrzegli, jak wiele osób poświęca czas na ćwiczenia i ruch i uznali, że ta moda musi zakwitnąć również w Polsce.

– Na początku szukaliśmy hurtowni, która zaoferowałaby sensowne warunki handlowe. Po nitce do kłębka dotarliśmy do oferty franczyzowej G-Supplements. Franczyza okazała się strzałem w dziesiątkę. Zyskaliśmy dostęp nie tylko do towaru, ale też do wiedzy o tym, jak prowadzić biznes w tej branży. A to było kluczowe, bo przecież o odżywkach nie mieliśmy pojęcia – mówi Matysiak.

Brak doświadczenia to nie problem, jeśli ma się za plecami franczyzodawcę. Pierwsze stoisko Dawida Matysiaka ruszyło jesienią 2013 roku w poznańskiej Galerii Malta i szybko okazało się jedną z najbardziej udanych inwestycji w całej sieci. Czynsz w granicach 4 tys. zł i obroty na poziomie 18 tys. zł po pierwszych dwóch tygodniach okazały się wynikiem, który zaskoczył nie tylko właściciela, ale nawet centralę. Zyski w lepszych miesiącach przekraczały 10 tys. zł. Nic dziwnego, że franczyzobiorca skorzystał z pierwszej okazji, by otworzyć kolejną wyspę. Po sześciu miesiącach od debiutu poznańskiego stoiska wszedł do łódzkiej Manufaktury. Tu jednak biznes nie sprawdził się już tak dobrze – głównie z powodu czynszu, przekraczającego 6 tys. zł.

– Być może podszedłem do tej lokalizacji zbyt ambitnie. Dziś wiem, że obecność w tak dużej galerii, jak Manufaktura, to bardziej korzyść wizerunkowa niż finansowa. Zarząd niechętnie rozmawia o obniżce czynszu, a klienci galerii niespecjalnie dają zarobić. Nawet mimo tego, że nasza wyspa handlowa jest umieszczona w pobliżu kas supermarketu – tłumaczy Matysiak.

Umowy najmu są krótkoterminowe, co pozwala na większą swobodę i ewentualne przeniesienie punktu, gdy stanie się on nierentowny. Niewykluczone, że w przyszłości przeniesie go do powstającej w Łodzi galerii Sukcesja lub otworzy kolejny punkt w innej lokalizacji. Zamierza kierować się trzema żelaznymi zasadami: punkt musi być w galerii handlowej, w mieście wojewódzkim i działać w formie wyspy.

– Odżywki i suplementy diety jeszcze ciągle budzą u nas kontrowersyjne skojarzenia. Tymczasem wyspa handlowa daje komfort klientowi, który może dyskretnie zapoznać się z towarem. Po tym, jak postanowiłem wystawić część produktów z gablot na szafki, by można je było wziąć do ręki i przeczytać etykietę, obroty podskoczyły o 10 tys. zł. To pokazuje podejście klientów. Kupują u nas nie tylko kulturyści, ale również starsze panie, poszukujące np. suplementów na bóle mięśni i stawów – mówi przedsiębiorca.

Na początku za kasami w obu punktach stali sam właściciel i jego narzeczona Justyna Włoch. Był czas, gdy z powodu biznesu nie widywali się zbyt często. Jedno pracowało w Łodzi, drugie w Poznaniu. Dziś każde stoisko obsługuje po dwóch pracowników. Wszyscy zatrudnieni na umowę o pracę.

– To chyba pozostałość po moich doświadczeniach z pracą na etacie. Wiem, że pracownik oczekuje stabilności. Dla mnie te kilkaset złotych nie robi większej różnicy, a zatrudniając na etat, zwiększam lojalność ludzi. Przy umowach-zlecenie musiałbym co trzy miesiące uczyć kogoś wszystkiego od początku – mówi Dawid Matysiak. – A tak wiem, że nie tylko mi zależy na dobru firmy.

Nęcąca woń biznesu

Na „wyspy” z etatu przeniósł się też Przemysław Wróbel. Prowadzi trzy stoiska z zapachowymi produktami do wnętrz w sieci Aromanti. Jeszcze przed trzema laty pracował jako inżynier kontrolujący jakość w zakładach kolejowych.

– Nie mogłem znieść tego, że choć ponosiłem odpowiedzialność za bezpieczeństwo pasażerów, to zarabiałem trzy razy mniej niż ludzie, którzy projektowali środki transportu. W efekcie skonfliktowałem się z pracodawcą i odszedłem – mówi przedsiębiorca.

To był jego piąty etat. Szóstego szukać nie zamierzał. Wybrał własny biznes, choć wiedział, co czeka debiutanta na swoim. Przykłady miał na wyciągnięcie ręki: ojciec prowadził firmę budowlaną, matka – doradczą. Oględnie mówiąc, nie narzekali na brak obowiązków.

– Pukali się w głowy, gdy oznajmiłem, że chcę iść tą samą drogą. Tylko że ja, chcąc ograniczyć trudności na starcie, wybrałem franczyzę – tłumaczy.

Dziś prowadzi dwie wyspy handlowe w Krakowie, jedną w Jaworznie, a od niedawna również punkt w katowickiej Silesii. Każdą obsługuje trójka pracowników, wszyscy zatrudnieni na umowy-zlecenie. Jest jeszcze pracownik odpowiedzialny za sprzedaż na Allegro. Franczyzodawcy to nie przeszkadza, a e-commerce to dla biznesu Przemysława Wróbla szansa na dodatkowych dochód.

– Odpowiada za 20 proc. sprzedaży. To w zasadzie tak, jak bym miał jeszcze jedną placówkę – mówi krakowianin.

Biznes się kręci, ale Przemysław Wróbel podkreśla, że handel takim asortymentem to niełatwy kawałek chleba. Karafki, lampy i świece zapachowe nie są przecież produktami pierwszej ani nawet drugiej potrzeby. Najlepiej sprzedają się w grudniu, bo klienci chętnie kupują je w charakterze prezentu. W ciągu roku bywają lepsze i gorsze miesiące, zdarza się, że trzeba do biznesu dołożyć. Ale przed świętami są żniwa. To właśnie w grudniu firma Wróbla zanotowała rekordowy zysk – blisko 30 tys. zł.

– Bardzo dużo w tym biznesie zależy od czynszu i innych kosztów stałych. Powyżej 5 tys. zł za najem nie ma co wchodzić do galerii. Kilku franczyzobiorców już się na tym przejechało – przyznaje.

On sam już nauczył się, z czym ten biznes się wiąże. Liczy się kunszt gry zapasami – trzeba wiedzieć, kiedy, ile i w jakiej ilości towar zamawiać. Monitorować trendy na rynku, sprawdzać dostępne nowości. Wszystko po to, by zapewnić firmie płynność i w miarę stabilne przychody.

– Jak dotąd mi się to udaje. Kto wie, może w przyszłości zabiorę się do czegoś więcej niż działalność na licencji – dodaje przedsiębiorca.