Polacy - zapracowani i tani

Dekada polskiego członkostwa w Unii Europejskiej to najszybszy na kontynencie wzrost PKB i miliardowe inwestycje. Ale w tej beczce miodu jest spora chochla dziegciu. Płace.

Pod względem zarobków Polacy plasują się w Unii Europejskiej na szóstym miejscu. Od końca. W 2013 r. Polak zarobił przeciętnie 7429,62 euro (dwa razy mniej niż Grek, czterokrotnie mniej niż Brytyjczyk).

Gdy zapytamy ekonomistów, dlaczego zarabiamy tak mało, zawsze usłyszymy w odpowiedzi: wciąż niskie - w porównaniu z bogatszymi krajami Unii - PKB na głowę, niska wydajność, za mało innowacyjna gospodarka (co, w dużym uogólnieniu, oznacza, że produkujemy niskomarżowe towary).

Zapewne zasadne odpowiedzi. Przeciętnemu Kowalskiemu, który nie jest ekonomistą, tylko kiepsko opłacanym pracownikiem, trudno jednak to pojąć. Zwłaszcza, jak od czasu do czasu rzuci mu się w oko wiadomość, że jesteśmy wśród najdłużej pracujących nacji w UE.

Jak to? Pracujemy najwięcej, a zarabiamy (prawie) najmniej?

Start (prawie) od zera

Polski stopień zamożności: nasze PKB per capita, choć w ostatnich latach dokonaliśmy tu wielkiego skoku, to wciąż ok. 2/3 średniej europejskiej. A skoro tak, nie można oczekiwać oszałamiających zarobków.

- Jeżeli nam się wydaje, że zarabiamy mało, to pamiętajmy, że dziesięć lat temu było to jeszcze mniej, a 20 lat wcześniej to w ogóle były jakieś śmieszne pieniądze - przypomina prof.Witold Orłowski.

Fakt, u progu transformacji średnia płaca w Polsce wynosiła ok. 20 dol. (po czarnorynkowym wprawdzie kursie, ale - po prawdzie - tylko on oddawał w jakimś stopniu mechanizmy rynkowe). Faktem jest i to, że w latach 2000-2014 nasz PKB powiększył się o 63,9 proc., a przeciętne miesięczne wynagrodzenie - o 37,4 proc.

- Warto się przyjrzeć również strukturze PKB - podpowiada Rafał Antczak, członek zarządu Deloitte. - Najwyższą wartość dodaną tworzy sektor przemysłowy, a my - chociaż udział przemysłu w PKB mamy na poziomie Niemiec - nie oszukujmy się: mamy trochę inny przemysł, w którym dominują sektory przynoszące niższą wartość dodaną, jak choćby energetyka czy górnictwo.

Ekonomista przyznaje, że wprawdzie energetycy na płace nie mogą narzekać, ale to niekoniecznie zdrowy objaw. - Czy te wysokie płace mają związek z wydajnością?

Portrety regionów – praca i zarobki

Nie wiem - powątpiewa Antczak. - To też oznacza wyższe ceny energii, a zatem i większe koszty dla klientów energetyki, w tym także firm. A większe koszty oznaczają mniejsze inwestycje, mniejszą konkurencyjność, a co za tym idzie - niższe zarobki pracowników - dodaje, podkreślając, że w Polsce takich przypadków płacowego uprzywilejowania, za które inni płacą, jest znacznie więcej.

A przecież duża rzesza Polaków pracuje też w znacznie mniej efektywnych sektorach gospodarki. Rozrost administracji w ostatnich kilku latach również nie pozostaje bez znaczenia dla średniego poziomu zarobków; administracja nie wytwarza PKB, wręcz przeciwnie - twierdzą co bardziej rozgoryczeni przedsiębiorcy.

- Mamy też kilkanaście procent ludzi w rolnictwie, gdzie trudno o wysoką wydajność - twierdzi Antczak, dodając, że widać też w Polsce kilka sektorów, gdzie wydajność i konkurencyjność są na bardzo dobrym poziomie, a zarobki zbliżają się do średniej w krajach Europy, przynajmniej tych uboższych. Ale nie można tego jeszcze powiedzieć o całej gospodarce.

Pracowici, nieefektywni

Ekonomiści podkreślają, że wyższe płace związane są z wyższą wydajnością pracy, a w tej mierze znajdujemy się sporo w tyle za europejskim peletonem (2/3 średniej unijnej). Fakt, także pod tym względem polska gospodarka dokonała imponującego postępu.

Przyjrzyjmy się na przykład wydajności pracy, liczonej jako wartość PKB, przypadająca na przepracowaną godzinę. Porównując do danych z roku 1993 (19,2 zł), owa wydajność była dwukrotnie większa już/dopiero w 2010 r. (40,2 zł - dane OECD).

Wciąż jednak większość krajów europejskich osiąga w tym wyścigu znacznie lepsze wyniki. Dlaczego? Przecież wiele statystyk wskazuje, że Polacy pracują najdłużej w Europie - średnio 40,6 godz. tygodniowo, podczas gdy średnia w UE wynosi zaledwie 37,5 godz. (Eurostat). Dłużej od nas pracują jedynie Czesi, Grecy, Austriacy i Brytyjczycy.

Czy kasjerka w Tesco w Birmingham pracuje wydajniej niż kasjerka w Tesco w Kutnie?

- Wydajność całej firmy (a w efekcie płace pracowników) zależy od bardzo wielu czynników, a nie tylko od wysiłku pojedynczego pracownika. To kwestia zarządzania, organizacji pracy, ale i otoczenia biznesowego, które wpływa na koszty firmy. Można tu wymienić nieprzyjazne biznesowi regulacje czy biurokrację (sprawia, że przedsiębiorca traci mnóstwo czasu i pieniędzy na różne procedury, co w oczywisty sposób zmniejsza jego konkurencyjność). To też kwestia stanu infrastruktury, ale i związanego z biznesem ryzyka. W Polsce cały czas mamy m.in. problem z przewlekłością postępowań sądowych, a to też ma wpływ na rentowność biznesu - wylicza Rafał Antczak.

Te wszystkie czynniki odbijają się na pewności prowadzenia biznesu; polskie przedsiębiorstwa zbyt pewnie się nie czują... Mają zamrożone na kontach grubo ponad 200 mld zł. Te pieniądze mogłyby iść, nawet jeśli nie bezpośrednio na podwyżki płac, to na inwestycje i modernizacje podnoszące efektywność produkcji i wydajność pracy.

Tymczasem leżą na kontach, bo nasi biznesmeni, nauczeni wieloletnim doświadczeniem, co do zmienności klimatu dla biznesu w Polsce, wolą zabezpieczać się pokaźną finansową poduszką, dzięki której można przetrwać cięższe czasy.

Zdaniem Antczaka, trzeba też brać pod uwagę konsekwencje decyzji politycznych (czy ich braku) - np. dotyczących ewentualnego wejścia do strefy euro.

- Koszty transakcyjne, ryzyko kursowe to kolejne czynniki, które obniżają konkurencyjność, a więc i rentowność polskich firm. Przypomnijmy sobie tylko, ile straciły one na opcjach walutowych - mówi członek zarządu Deloitte.

Pozostawanie Polski poza strefą euro również ma statystyczny wpływ na pozycję Polski w płacowym rankingu. Jednym z powodów, dla którego plasujemy się pod względem poziomu wynagrodzeń za Słowacją, pozostaje deprecjacja złotego; sprawia, że wyrażone w euro zarobki polskich pracowników są niższe niż słowackich, choć przed wejściem tego kraju do strefy euro było odwrotnie. Słowacja, której euro nie zaszkodziło, w klasyfikacji PKB na mieszkańca wyprzedziła Czechy - rzecz nie do pomyślenia w okresie "aksamitnego rozwodu" przed 22 laty!

Warto też pamiętać, że to, ile wynagrodzenia ostatecznie dostajemy "na rękę", zależy również od podatków i składek pobieranych przez rząd - czyli od tzw. klina podatkowego. W Polsce jest on dość wysoki, biorąc pod uwagę nasz poziom rozwoju. Jeśli w krajach skandynawskich czy innych wysoko rozwiniętych rząd ściąga 45-50 proc., to kwota, która pozostaje, nadal jest wystarczająca do godnego życia. U nas to wciąż suma niewystarczająca do aspiracji konsumpcyjnych społeczeństwa.

Z młotkiem w ręku

Witold Orłowski zwraca uwagę na modny ostatnio, ale zawsze bardzo istotny wektor: innowacyjność. - Z wszelkich statystyk widać, że w krajach uchodzących za najbardziej innowacyjne płace są najwyższe - twierdzi ekonomista.

Innowacyjne, wysoko przetworzone towary są bardziej konkurencyjne i można je sprzedawać z wyższą marżą. - Jeśli dwie osoby są tak samo pracowite, ale jedna ma do dyspozycji młotek, a druga specjalistyczny sprzęt, to oczywiste, która będzie bardziej wydajna - mówi Wiktor Wojciechowski, ekonomista Plus Banku.

- Przyczyna niskich wynagrodzeń nie tkwi w tym, że pracodawcy nie chcą pracownikom dobrze płacić, ale w ogólnej wydajności pracy, w niskiej robotyzacji polskiego przemysłu, wytwarzaniu niskiej wartości dodanej, eksporcie nisko zaawansowanych technologicznie produktów, znacznie niższych nakładach kapitałowych w przeliczeniu na pracownika - wtóruje Ryszard Petru, ekonomista. I dodaje: - Ważne, by nasi przedsiębiorcy budowali mocną pozycję rynkową, bo wtedy marża, czyli wartość dodana, jest nieporównywalnie większa niż wówczas, gdy jesteśmy tylko podwykonawcami dla innych. A to się przekłada na miejsca pracy i płace w Polsce.

W tym kontekście optymistycznie brzmi fakt, że słowo "innowacje" zagościło na dobre w debacie publicznej w naszym kraju. Warto jednak zauważyć, że ten proces zaczyna się od inwestycji - najpierw na badania i rozwój, potem na wdrożenie nowości. Firmy, które się tego podejmują, muszą się liczyć ze sporymi wydatkami, a to może ostudzić zapał.

A dobra wiadomość? Innowacje bez inwestycji w kapitał ludzki - czyli mówiąc najprościej: w pracowników - będą niemożliwe. Szanse na podwyżki mają zatem na razie przede wszystkim ludzie zatrudnieni w odważniejszych i zamożniejszych firmach.

Cudu nie będzie

Polski rynek pracy - mimo znacznego spadku bezrobocia - wciąż pozostaje rynkiem pracodawcy, a nie pracownika. Wprawdzie w niektórych branżach (np. IT) i regionach (jak Wielkopolska, Dolny Śląsk) sytuacja zaczyna się zmieniać - to firmy zaczynają narzekać na brak rąk do pracy - tym niemniej do nasilenia płacowej presji wciąż daleko. Można powiedzieć brutalnie: pracodawcy w Polsce mało płacą, bo nie muszą płacić więcej. Ale ta konstatacja nie daje pełnego obrazu sytuacji.

Poza wspomnianymi już stosunkowo dużymi kosztami i zmniejszającymi konkurencyjność uciążliwościami administracyjnymi, nasze przedsiębiorstwa borykają się z jeszcze jednym problemem, który można określić jako kwadraturę koła. Polski rynek (w dużym uproszczeniu, bo to zależy od branży, produktu, regionu etc.) jest rynkiem ceny. Przedsiębiorcy muszą maksymalnie pilnować kosztów, bo klienci przy decyzjach zakupowych kierują się przede wszystkim ceną. To efekt małej zamożności Polaków, a ta z kolei jest rezultatem niskich płac. Pracodawcy tymczasem więcej nie zapłacą, bo sprzedają swe towary tanio...

Ma to jeszcze jeden skutek: przedsiębiorcy (znów uogólniając) koncentrują się na redukcji kosztów, a nie na inwestycjach w modernizacje i innowacje. To perspektywicznie droga donikąd, lecz stosunkowo wygodna.

- Popatrzmy na to, co zrobiła branża automotive w okresie kryzysu. Gdy inne sektory cięły koszty, ograniczały działalność, ten wybrał ucieczkę do przodu - i mimo znacznego spadku zamówień zwiększył inwestycje, przede wszystkim w działalność badawczo-rozwojową. I są już efekty - przypomina Paweł Tynel, partner w EY.

Zarówno fala migracji w ostatnich latach, jak i wyniki ostatnich wyborów pokazują, że Polacy - mimo niewątpliwego sukcesu gospodarczego ostatnich 25 lat - nie są zadowoleni z otaczającej ich rzeczywistości, w tym z zarobków. Trudno się dziwić.

Dobrych wiadomości jednak nie ma zbyt wiele. Bez względu na to, co obiecywali kandydaci na prezydenta, co obiecają kandydaci do parlamentu, cudowne recepty nie istnieją. O poziomie płac, który zależy od tempa rozwoju i struktury całej gospodarki, decyduje tak wiele powodów-składników, że z pewnością zmiana jednej czy dwóch ustaw lub obniżka jednego podatku nie spowodują przełomu.

Doścignięcie pod względem poziomu płac rozwiniętych krajów Zachodu będzie długim procesem. Ekonomiści są zgodni, że realistyczny termin "dopadnięcia" na przykład Niemiec to 20 lat. Bo, aby osiągnąć ten poziom, trzeba przekształcić całą gospodarkę. Wielkie wyzwanie. Warte podjęcia.